A jak się to odbyło, opowiem ;)
Dawno, dawno temu gdzieś w Rumunii było przepiękne królestwo, gdzie ludzie żyli niczym przysłowiowe pączki w maśle. Wiedli spokojne życie, byli szczęśliwi i zadowoleni. Do czasu, kiedy w okolicy pojawił się smok z nie jedną a siedmioma głowami. Żeby grzecznie zamieszkał, przyszedł i dzień dobry powiedział, to nie! Ów gagatek zaczął terroryzować okoliczną ludność. Niszczył i podpalał wszystko, co stanęło mu na drodze. Gdyby rzecz działa się w Polsce, pewnie król zaproponowałby pół królestwa wraz z ręką swojej córki temu, kto zgładzi uciążliwą bestię. W Rumunii nikt nie wpadł na taki pomysł, jednak śmiałków, pragnących wpisać się na karty historii było wielu. Niestety albo brakowało im albo siły albo sprytu, więc ich wysiłki nie przynosiły oczekiwanych rezultatów.
Do czasu, kiedy pojawił się Arbanas - młodzieniec zamieszkujący pobliską wioskę. Niepozorny to mężczyzna wstał pewnego ranka, przeciągnął się i stwierdził: "ja nie dam rady? Ja? Potrzymaj mi piwo" (czy jakoś tak). Wsiadł na konia i wyruszył na poszukiwanie przygody. Na miejscu machnął mieczem, ucinając tym samym jedną z głów smoka. Z pozostałymi sześcioma niestety nie dał rady i czmychnął jak niepyszny. Po drodze jednak przemyślał sprawę i wpadł na pomysł, jak pozbyć się miejscowego terrorysty. Arbanas niczym akwizytor chodził od chaty do chaty i prosił o pożyczenie wszelkich, będących na wyposażeniu domostw świecidełek. Tych nie poszedł sprzedać na pobliskim targu, lecz przerobił na zbroję. Sąsiedzi przyglądali mu się zaintrygowani i wcale im się nie dziwię, bo wyobraźcie sobie kogoś w ubraniu zrobionym w widelców, noży i metalowych kubków... (chociaż jak teraz tak myślę, to wychodzi na to, że ów Arbanas trendsetterem był). Kiedy już się napatrzyli, chłopak pojechał zmierzyć się z przeznaczeniem. Pobrzękując swoim metalowym odzieniem dotarł do smoka, który stanął jak wryty zobaczywszy rycerza w zbroi hand made. Zanim otrząsnął się z szoku, zaświeciło słońce a jego promienie odbijając się w łyżkach i widelcach oślepiły go tak skutecznie, że Arbanas odciął mu wszystkie głowy. Smok zaś przeżywszy taką traumę przemienił się w węża i wśliznął się do błota, żeby ocalić życie.
Do czasu, kiedy pojawił się Arbanas - młodzieniec zamieszkujący pobliską wioskę. Niepozorny to mężczyzna wstał pewnego ranka, przeciągnął się i stwierdził: "ja nie dam rady? Ja? Potrzymaj mi piwo" (czy jakoś tak). Wsiadł na konia i wyruszył na poszukiwanie przygody. Na miejscu machnął mieczem, ucinając tym samym jedną z głów smoka. Z pozostałymi sześcioma niestety nie dał rady i czmychnął jak niepyszny. Po drodze jednak przemyślał sprawę i wpadł na pomysł, jak pozbyć się miejscowego terrorysty. Arbanas niczym akwizytor chodził od chaty do chaty i prosił o pożyczenie wszelkich, będących na wyposażeniu domostw świecidełek. Tych nie poszedł sprzedać na pobliskim targu, lecz przerobił na zbroję. Sąsiedzi przyglądali mu się zaintrygowani i wcale im się nie dziwię, bo wyobraźcie sobie kogoś w ubraniu zrobionym w widelców, noży i metalowych kubków... (chociaż jak teraz tak myślę, to wychodzi na to, że ów Arbanas trendsetterem był). Kiedy już się napatrzyli, chłopak pojechał zmierzyć się z przeznaczeniem. Pobrzękując swoim metalowym odzieniem dotarł do smoka, który stanął jak wryty zobaczywszy rycerza w zbroi hand made. Zanim otrząsnął się z szoku, zaświeciło słońce a jego promienie odbijając się w łyżkach i widelcach oślepiły go tak skutecznie, że Arbanas odciął mu wszystkie głowy. Smok zaś przeżywszy taką traumę przemienił się w węża i wśliznął się do błota, żeby ocalić życie.
Tak, moi drodzy - tak właśnie powstały błotne wulkany. A to, co wydaje się nam bulgotaniem, w rzeczywistości jest prychaniem uwięzionego pod powierzchnią smoka. ;) Tak jest - nie zmyślam!
A wulkany można rzeczywiście zwiedzać. I jest to przeżycie niesamowite!
Zanim jednak wybraliśmy się na wycieczkę, rozbiliśmy namiot na pobliskim kempingu. Miejsce ma swoisty klimat, który idealnie wpasował się w nasze potrzeby. Trąci lekko czasami słusznie minionymi, ale my takich właśnie szukamy.
Dodatkowym atutem jest to, że bezpośrednio z terenu kampingu można wspiąć się na wulkany.
Kiedy więc ogarnęliśmy już miejsce i coś zjedliśmy, pobiegliśmy kurcgalopkiem na ścieżkę wiodącą ku górze. Po drodze były schody - dosłownie. ;) Wspięliśmy się więc niczym kozice na sam szczyt i... dech nam zaparło. Spodziewaliśmy się pięknych widoków, ale te były po prostu zjawiskowe.
Zwłaszcza, że słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, dając nam cudowne światło.
Kiedy więc ogarnęliśmy już miejsce i coś zjedliśmy, pobiegliśmy kurcgalopkiem na ścieżkę wiodącą ku górze. Po drodze były schody - dosłownie. ;) Wspięliśmy się więc niczym kozice na sam szczyt i... dech nam zaparło. Spodziewaliśmy się pięknych widoków, ale te były po prostu zjawiskowe.
Zwłaszcza, że słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, dając nam cudowne światło.
Spływające błoto zasychało, tworząc niesamowite krajobrazy. Pomiędzy rozpadlinami przepływała leniwie błotna lawa, tworząc gdzieniegdzie kratery, z których rozlega się co chwila bulgot, który wizualnie można porównać do gotującej się wody. Tyle, że błoto jest zimne. Tak właśnie wyobrażam sobie krajobraz księżycowy. Choć tam nie ma takich widoków. Nie to, żebym była, ale nie wiem, więc się wypowiem. ;)
Maniek miał Frankę w nosidle, więc zwiedzał spokojniej, za to ja z obłędem w oczach biegałam z jednego końca na drugi nie wiedząc gdzie na dłużej zawiesić wzrok. Obiecałam sobie, że wstanę przed świtem (co na tym wyjeździe stało się normą) i przybiegnę na górę zrobić zdjęcia. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo się rano zawiodę, ale o tym kolejnym razem...
Komentarze
Prześlij komentarz