Dość długo zastanawialiśmy się z której strony wjechać do Rumunii. W końcu zdecydowaliśmy się na Oradeę. Niedaleko miasta znaleźliśmy rzekę nad którą postanowiliśmy się rozbić. Kiedyśmy już wjechali na drogę prowadzącą do łąki, gdzie miał stanąć nasz namiot, oczom naszym ukazał się widok tak sielski, że aż nam kapcie pospadały z nóg. Okazało się, że płynie tam nie jedna a dwie rzeki, które łączą się ze sobą, przynosząc ochłodę nie tylko ludziom ale i dość sporej liczbie zwierząt wszelakich. Były konie, owce, kozy i krowy. Te ostatnie były tak zaciekawione nowopowstałym obiektem na miejscu spożywania przez nie posiłków, że prawie wprosiły się do środka namiotu.
Nie wiem, czy bardziej zadowolona takim obcowaniem z naturą była Franka czy my.
Ciekawe było to, że na uwięzi był tylko jeden koń. Reszta zwierząt chodziła samopas, co nikomu z obecnych nie przeszkadzało. Bo nie byliśmy jedyni w tym miejscu.
Jako, że dotarliśmy tam w piątek wieczorem, impreza trwała już w najlepsze. Na drugim brzegu rzeki lokalsi łowili ryby, palili ogniska i słuchali muzyki.
Wieczorem pojawił się pan, który uprzejmie acz stanowczo zaprosił krowy do udania się w kierunku ich miejsca zamieszkania. Pomagał mu w tym dzielnie piesek, który choć niewielkich rozmiarów, miał dużą siłę przekonywania.
My jeszcze chwilę posiedzieliśmy napawając się pięknem otaczającego nas świata aż w końcu zasnęliśmy. Przy dźwiękach rumuńskiego disco i szemrzącej rzeki. Dawno już nie spałam tak dobrze.
Komentarze
Prześlij komentarz