Zanim zamieszkałam we Wrocławiu bywałam tu dosyć często. Zarówno w samym mieście jak
i jego okolicach. I podczas jednej z takich wycieczek zobaczyłam Ślężę, która stała dumnie
i przyzywała mnie do siebie. Miała w sobie taką moc, że ciężko mi było skupić się na drodze. I wtedy to powzięłam decyzję, że muszę na nią wejść. Było to jakieś 10 lat temu. Tyle też czasu zajęło mi przygotowywanie się do tej wyprawy. No wiecie... tlen, obozy przejściowe, trening kondycyjny... ;)
Szczerze mówiąc bardzo lubię chodzić - przechodzę dziesiątki kilometrów o ile jest to chodzenie po płaskiej powierzchni. Z tymi pochyłymi jakoś nie bardzo mi po drodze.
Ale kiedy po dekadzie oczekiwania Maniek w końcu obwieścił mi, że to dziś wchodzimy na Ślężę, byłam tak podekscytowana, że prawie biegiem puściłam się pod tą górkę. A trzeba rzec, że ten mój chłop to dość przebiegła bestia, bo zawsze pod pozorem miłego spaceru wyciąga mnie takimi trasami, gdzie nie ma miętkiej gry. Tak było i tym razem. Poszliśmy przez Wieżycę - oficjalna wersja brzmiała, że to dla lepszych widoków, ale ja i tak wiem swoje...
I tak lazłam po tych oblodzonych kamieniach i lazłam. Po jakichś 10m zaczęłam się zastanawiać, co mnie podkusiło, żeby się na szczyt dostać. A mało to miejsca na dole?
Legenda mówi, że Ślęża powstała w wyniku wojny aniołów z demonami. Te ostatnie miały w jej okolicy wrota, którymi wychodziły na świat. I pewnego dnia wyszły sobie pooglądać, co też ciekawego się dzieje. Gdzieś w oddali zamajaczyły im anioły. A, że nie miały dobrych humorów, zaczęły rzucać w nie kamieniami. Anioły nie pozostały dłużne i tym sposobem rozpętała się prawdziwa wojna na głazy. Wieczorem obie grupy spostrzegły, że z tej zabawy powstała sporej wielkości góra, która przykryła wejście do piekła. Pomimo intensywnych wysiłków nie zdołano się do niego dokopać. Po dziś dzień nad Ślężą przechodzą burze, które jeśli wierzyć podaniom mają pomóc w odszukaniu wejścia do piekielnych czeluści.
Na całe szczęście w dniu, kiedym w pocie czoła zdobywała szczyt, nie było piorunów, no może poza tymi, które ciskały moje oczy. Szczyt natomiast tonął w chmurach, co spowodowało, że całe otoczenie zrobiło się magiczne. Przepięknie wyglądały drzewa, głazy i pozostałości pogańskiego kultu otulone mglistą powłoką. Już wiem, dlaczego chciałam tam wejść. Dla tych widoków warto było dyszeć na starcie niczym lokomotywa. I jeśli jeszcze nie byliście na tej świętej górze Słowian, pójdźcie ją zobaczyć z bliska. Nie będziecie żałować - słowo harcerza!



Jedno z moich ulubionych miejsc na Dolnym Śląsku.
OdpowiedzUsuńJa mam problem z ulubionymi miejscami, bo jest ich tyle, że głowa mała. :D
Usuń