Byliście kiedyś na psychodelicznym placu zabaw? Ja byłam i powiem jedno - bawiłam się prześwietnie! Ale po kolei... Bo kolej odgrywa tu bardzo znaczącą rolę. ;)
Bytując w Odessie zechcieliśmy dnia pewnego wybrać się do kurortu. I to nie takiego, gdzie biega się w białych szlafroczkach i popija martini przywołując kelnera gestem...
Sprawdziliśmy rozkłady jazdy pociągów i ranną porą pojawiliśmy się przy dworcowej kasie.
- dzień dobry, poproszę bilet do Zatoki
- na jaką stację?
- Zatoka
- no rozumiem, że Zatoka, ale na jaką stację?
- Zatoka
Pani popatrzyła na mnie z politowaniem i wytłumaczyła, że Zatoka to bardzo szerokie pojęcie i jest tam kilka stacji. No tak... teraz zrozumiałam, że zachowałam się jak typowa blondynka i na wszelki wypadek zakupiłam bilet na kolejną stację - już za Zatoką, żeby mieć pewność, że dojedziemy tam, gdzie chcemy ;)
Około 9.00 dojechaliśmy do celu.
Od początku wiedzieliśmy, że chcemy pójść pieszo, bo widoki wydawały nam się cudne. Idzie się plażą a z jednej i drugiej strony otaczać nas miała woda. No takiej okazji przepuścić nie można było...
Jako, że rano lekko wiało chłodem, naubieraliśmy się w jakieś bluzy, spodnie i takie tam. W miarę marszu robiło się cieplej, więc w pewnym momencie zatrzymaliśmy się obok opuszczonego ośrodka, przebraliśmy się w lżejsze ciuchy i przy okazji pobrodziliśmy w morzu. Bo plaża była przepiękna. Szeroka, piaszczysta i... pusta.
Zjedliśmy śniadanie przy akompaniamencie szumu fal i latających nad nami mew po czym ruszyliśmy w dalszą podróż. Droga na początku była całkiem niezła, utwardzona i bardzo dobrze nam się szło. Po czasie luksus się skończył i dalej już popylaliśmy plażą. Nie było komfortowo, ale dla tych widoków przeszłabym tam nawet więcej. Bo w sumie do przebycia mieliśmy jakieś 13 km. Kiedyśmy tak szli, nie wiadomo skąd pojawiły się psy, które towarzyszyły nam prawie do końca naszej drogi (jakkolwiek to brzmi). Po drodze mijaliśmy instagramowe mostki, przebieralnie i stojącą pośrodku niczego toaletę.
Bo powiedzieć trzeba, że toalety na Ukrainie są wszechobecne - ale o tym już innym razem. :)
Kiedy w dali zaczęły nam majaczyć pierwsze zabudowania, natknęliśmy się na plażę, która wyglądała jak żywcem wyjęta z katalogu wakacyjnego. I nie Ukrainy, lecz jakiejś Majorki czy innych luksusowych miejsc. Parasolki, bar, który mogłam na chwilę wziąć we władanie i czysty piach sprawiły, że rozgościliśmy się tam na dłużej, niż zamierzaliśmy.
Ale trza nam było iść dalej, żeby się zakwaterować. Do celu mieliśmy przejście przez ok. kilometrowy most i znalezienie odpowiedniego adresu.
I oto pojawił się on - hotel, który wymarzyłam sobie na nocleg.
Panowie na recepcji skierowali nas do pokoju, gdzie rezydowała pani odpowiedzialna za meldunki. Nieśmiało weszliśmy do wskazanego pokoju i znaleźliśmy się w innym świecie. Zostaliśmy zaproszeni na kozetkę, nakrytą białym prześcieradłem, co nie wróżyło zbyt dobrze, ale co tam... Na biurku znajdował się stos kartek i lampa skierowana w naszą stronę. Przesłuchiwać nas będą czy ki czort?
Pani pogrzebała po kartkach, odnalazła tę, która obrazowała piętro, na którym mieliśmy mieszkać i wpisała nas w odpowiednią rubrykę. Jak widać bez komputerów też się da. :) Przy okazji zostaliśmy wypytani: skąd jesteśmy?, jak długo się zatrzymamy?, co chcemy oglądać? i takie tam... W końcu pani popatrzyła na nas z uznaniem i wypowiedziała tylko "wot, maładcy", co oznacza ni mniej, ni więcej zuchów. :) Podniesieni na duchu i uchachani w głębi duszy zostaliśmy zaprowadzeni do naszego pokoju. Zamówiliśmy taki z dwoma pojedynczymi łóżkami i widokiem na miasto/morze - wybór miał być losowy. W naszym apartamencie znajdowało się tylko jedno pojedyncze łóżko a z balkonu widać było jakiś kąt. Popatrzyliśmy tylko na siebie i stwierdziliśmy, że damy jakoś radę i zaczęliśmy rozpakowywać rzeczy. Wtem usłyszeliśmy pukanie do drzwi. Stała za nimi pani, która przed chwilą wręczyła nam klucze. Zaczęła tłumaczyć, że zaszła pomyłka i zaprowadzi nas do innego pokoju.
- no dobra - se pomyśleliśmy. Zagarnęliśmy swoje graty i poszliśmy odebrać nowy przydział.
Zostaliśmy zaprowadzeni do pokoju z podwójnym łóżkiem, kanapą i... lodówką w środku. To dość istotne, bo inne pokoje miały takie sprzęty na korytarzach. No ja nie wiem, czymże sobie zasłużyliśmy na takie luksusy...
Szybko się przebraliśmy, poszliśmy na obiad do pobliskiego baru a później udaliśmy się na plac zabaw. Tak, jak wspominałam na wstępie, był iście psychodeliczny! Były tam jakieś stwory, postaci z bajek i atrakcje dla dzieci o mocnych nerwach i silnej psychice. My osobiście bawiliśmy się przednio włażąc do pojazdów, oswajając słonia i przechodząc między zwierzętami niewiadomego pochodzenia. Rzecz jasna była tam również toaleta. I to nie koedukacyjna bynajmniej!
W znakomitych humorach poszliśmy zwiedzać resztę Siergiejewki. Kiedyś był to duży kurort, jednak turyści mając pewnie trudności z dojazdem, wybierają odległą o jakieś 80 km Odessę. Jest tam znacznie łatwiej dojechać a i atrakcji jest znacznie więcej. Z tego powodu miejsce, które niegdyś tętniło życiem dziś powoli zamiera. W wielu miejscach widać opuszczone ośrodki a na ulicach tłumów brak.
A szkoda to wielka, bo Siergiejewka ma dużo do zaoferowania - oprócz plaż i dobrej lokalizacji są tam również złoża borowinowe. Nie zdążyliśmy jednak z nich skorzystać, bo... zabrakło nam pieniędzy. Okazuje się, że nasze karty nie działały a gotówki mieliśmy za mało, żeby zostać na kolejną noc. Kupiliśmy więc koniak i poszliśmy na wieczorny obchód.
Tak trafiliśmy na potańcówkę przy ukraińskim disco. No już dawno się tak nie bawiłam - klimat kurortu, skoczna muzyka i impreza w plenerze. Można chcieć więcej? ;)
Szczęśliwi dotarliśmy do hotelu, gdzie okazało się, że niestety o tej porze ciepłej wody już brak. Ale rozgrzani zabawą nawet nie odczuliśmy tego, że trza się kąpać w zimnej. Bo kto się przejmuje takimi pierdołami?
Ps. Rano okazało się, że mamy jednak pokój z widokiem na morze, tylko drzewa nam je "trochę" zasłoniły.
Komentarze
Prześlij komentarz